Z Hollywood do Rybnika
„Telewizyjne show przyniosło mi pewną rozpoznawalność i wiele pań, które poznaję, chce zrobić sobie ze mną zdjęcie, ale dziś nie przyjeżdżam do Rybnika jako „Żona Hollywood”.
- Ślązaczki są niebywale pracowite, mają swoje zasady i mówią to, co myślą. Właśnie to w nich cenię. Nie owijają w bawełnę, a w biznesie to zaleta, dlatego tak dobrze mi się z nimi współpracuje - mówi bizneswoman Kinga Korta.
Z Kingą Kortą rozmawiamy o tym, jak łączy życie w Kalifornii z pracą w Polsce, o Rybniku, do którego wraca coraz częściej i programie „Żony Hollywood”, którego była bohaterką.
Spotykamy się w rybnickim Studio Fryzur i Koloru. Nieprzypadkowo...
Ścieżka, którą wybrałam, aby dotrzeć do miejsca, w jakim teraz jestem, nie była typowa. Od 9 lat jestem niezależną konsultantką Arbonne - międzynarodowej firmy sprzedaży bezpośredniej, która produkuje wegańskie produkty do pielęgnacji skóry i włosów oraz zdrowego odżywiania się. Arbonne działa na światowym rynku od ponad 40 lat. Przyjeżdżam do Polski właśnie w związku z tym biznesem - ktoś kiedyś podzielił się ze mną wiedzą na temat współpracy z tą firmą, więc teraz ja dzielę się nią z Polkami. Mogą cieszyć się nie tylko doskonałymi produktami, ale również zostać niezależnymi konsultantkami tej firmy.
Dla niektórych możliwość prowadzenia własnego biznesu jest tylko dodatkowym planem na życie, dla innych staje się planem „A” i pracą na pełen etat, tak jak to było w moim przypadku. Staram się przyjeżdżać do Polski dwa razy w roku. Kursuję wtedy pomiędzy Krakowem, Warszawą, a właśnie Rybnikiem. Spotykam się tutaj z kobietami, które chcą poznać markę Arbonne i możliwości biznesowe, jakie daje ta firma.
Czy trudno namówić je do podjęcia biznesowego ryzyka?
W tym biznesie nie ma żadnych „haczyków”, bo Arbonne zrzeszona jest w Stowarzyszeniu Sprzedaży Bezpośredniej, więc mam pewność, że pracuję dla renomowanej i etycznej firmy. W Rybniku mam już duży team, stąd też moje częstsze wizyty. Mam do kogo przyjeżdżać, ale moje początki w tej branży nie były łatwe. W tym biznesie potrzebna jest determinacja, ale przecież w życiu nic nie przychodzi łatwo.
Co przesądziło o tym, że udało się Pani odnieść sukces. To kwestia charakteru, pracy, szczęścia…?
Byłam nastolatką, kiedy w czasie wakacji pojechałam do Niemiec żeby dorobić. Pracowałam w kuchni, ale nigdy nie bałam się pracy fizycznej, bo byłam najstarsza z czwórki rodzeństwa i zawsze pomagałam mamie.
Nic w życiu nie było mi dane, na wszystko musiałam sobie zapracować. I właśnie tamten wyjazd sprawił, że zakosztowałam niezależności.
Zawsze powtarzam, że nie ma niczego złego w tym, że chcemy więcej: więcej pieniędzy, lepszego życia, rozwoju, zdrowia, samorealizacji… Dlatego właśnie w wieku 21 lat wyjechałam do Anglii. Było trudno, bo uczyłam się języka i jednocześnie pracowałam w salonie fryzjerskim i w pubie, ale dałam sobie radę. Po ponad sześciu latach wróciłam do Warszawy i otworzyłam tam salon fryzjerski cenionej brytyjskiej sieci Toni&Guy oraz kwiaciarnię, bo kwiaty zawsze były moim wielkim hobby. Prowadziłam te dwie firmy z sukcesami przez ponad siedem lat.
Kiedy w Bangkoku poznałam mojego przyszłego męża, rozpoczął się kolejny etap mojego życia - przeprowadziłam się do Los Angeles, a dziś mam czteroletniego syna, który jest całym moim światem.
Oczywiście tęsknię za Europą, dlatego mam nadzieję, że firma, która realnie ocenia kierunki rozwoju, otworzy się również na europejskie rynki i będę tutaj przyjeżdżać częściej. Chcę żeby mój syn rósł również w kulturze europejskiej, w tym polskiej, bo Ameryka nie jest pępkiem świata.
Jak ważny jest dla Pani zdrowy styl życia?
Zawsze był i będzie dla mnie ważny. Sporo ćwiczyłam i biegałam, nawet wtedy gdy nie było to jeszcze modne, pamiętam sensację, jaką budziłam, biegając po parku łazienkowskim. Znaczenie miało również zdrowe odżywianie i pielęgnacja twarzy i ciała, ale oczywiście jako młoda dziewczyna popełniłam całą masę błędów i opalałam się na przysłowiową patelnię. Teraz mam odpowiednią wiedzę i zawsze podkreślam, że piękno zaczyna się od dbałości o wnętrze - warto zmienić dietę, by cieszyć się lepszym samopoczuciem i piękną skórą. Zdrowy styl życia wspomaga umysł i ciało. Polki jednak wciąż wolą kupić make-up, Amerykanki - zdrowe jedzenie. Przyznaję, uwielbiam polską kuchnię. Choć moja figura tego nie potwierdza, ale naprawdę lubię zjeść kotleta z kapustą, czy pierogi, wiem gdzie pójść na dobrego śledzika, zjeść pysznego tatara, czy chłodnik.
Nie uznaję głodówek i diet, po prostu dużo ćwiczę, mam też dobre geny i nigdy się nie objadam. W mojej torebce - oprócz telefonu i portfela - mam proteinowe batony i… skarpetki, bo często ćwiczę pilates.
Teraz mój rytm dnia dostosowany jest do potrzeb synka, ale lubię wcześniej wstać, w ciszy wypić kawę i ze świeżym umysłem usiąść przed komputerem i popracować. Czasami też biorę dzień wolny i to jest cudowne, bo jestem mamą obecną w życiu swojego dziecka.
Jak Pani ocenia swój udział w programie TVN „Żony Hollywood”?
Wspominam to z wielkim sentymentem. Poznałam charakterne cztery tytułowe żony, ale też ekipę, która pracowała przy programie i stale uczestniczyła w naszym życiu. Z niektórymi wciąż utrzymuję kontakty. Fabuła tego reality show z pewnością była ciekawa dla widzów, ale też dla nas, bo udało się nam z mężem zrobić to, co dopiero mieliśmy w planach, jak choćby przelot balonem. Dlatego nie żałuję, że wzięłam udział w tym programie. Przyniósł mi on również pewną rozpoznawalność i wiele pań, które poznaję, chce sobie zrobić ze mną zdjęcie i poplotkować o programie, ale dziś nie przyjeżdżam do Polski jako „Żona Hollywood”, ale jako niezależna konsultantka i wiceprezes regionalny Arbonne.
Oczywiście miło wspominam swój udział w tym programie i gdyby znów padła taka propozycja, pewnie bym się zgodziła, choć na innych zasadach, bo dziś mam zdecydowanie mniej czasu.
Teraz miałabym też coś innego do pokazania, bo tamta Kinga sprzed pięciu lat, to już zupełnie inna Kinga. Dzisiejsza - to mama Kinga.
Jaką zatem mamą jest Kinga Korta?
Typową matką Polką, dobrą i dbającą. Najważniejsze, że jestem obecna w życiu mojego syna. Rozpieszczam, ale mądrze, przytulam, ale też ugotuję kiedy trzeba. Tak było w moim rodzinnym domu i tak jest również w tym kalifornijskim. Jest po polsku. Uczymy Graysona odpowiedzialności, nie karzemy. Rodzina jest dla mnie ważna, dlatego chcę, by mój syn spędzał również czas ze swoimi dziadkami i kuzynami.
Jakie ma Pani plany na przyszłość?
Chciałabym zdobyć najwyższy tytuł w firmie, ale też mieć więcej czasu dla syna i rodziny. Bywam pytana o to, czym jest dla mnie luksus, bo przecież mam wszystko. Odpowiadam wtedy, że jest nim czas. Marzę, by wykorzystywać go na podróże z dzieckiem. Chcę z nim poznawać świat i dawać mu cenne wskazówki. Chciałabym, aby jeździł konno, władał kilkoma językami, uprawiał sporty, bo one hartują. Najważniejsze żeby był uczciwy i miał szacunek dla ludzi.
Wśród tych marzeń nie ma aktorstwa? Ma Pani przecież na koncie rolę w serialu „Szpital”.
To był miły epizod, tym bardziej że mąż był ze mną na planie, ale aktorstwo wymaga wielu lat pracy i odpowiedniego przygotowania. To było przyjemne doświadczenie, ale wolę współpracować z kobietami, a spotykam ich setki. Polki są bardzo zadbane, niektóre zachwycają urodą, inne aurą i energią, jaką wpływają na otoczenie. Dlatego lubię wracać do Polski.
A do Rybnika?
Byłam tutaj już kilka razy i bardzo lubię tu przyjeżdżać, bo dziewczyny są unikalne i dobrze mi się z nimi współpracuje. Są ambitne i chcą osiągnąć o wiele więcej. Miałam okazję zobaczyć rynek i okolice, a w ubiegłym roku również dawny szpital z czerwonej cegły („Juliusz” - przyp. red). Zrobił na mnie spore wrażenie, szczególnie że miałam okazję obejrzeć tam film w plenerowym kinie pod gwiazdami, na leżaczku, z lampką wina. Spędziłam tam udany wieczór, choć bez męża, który był wtedy z synem w USA. Miło wspominam tamte chwile. To był czas tylko dla mnie...
Rozmawiała: Sabina Horzela-Piskula.