Piotr Paleczny: Dobrze gdy polonezy wykonują pianiści znad Wisły, ale rezultaty Konkursów Chopinowskich weryfikują oczekiwania
- To miejsce, okolice bazyliki św. Antoniego, jest dla mnie szczególne. Wychowałem się, mieszkając na ulicy Orzeszkowej, jakieś 100 metrów od kościoła. Po drugiej stronie dokładnie w tej samej odległości wychowywała się Lidia Grychtołówna. Są jakieś związki między Honorowymi Obywatelami Miasta Rybnika a tym budynkiem, w którym dziś funkcjonuje szkoła muzyczna, a kiedyś działał szpital, w którym urodził się mój syn. Czuję się tu jak u siebie w domu - mówi prof. Piotr Paleczny, jeden z najwybitniejszych polskich pianistów, a od czerwca Honorowy Obywatel Miasta Rybnika.
9 czerwca w sali koncertowej Państwowej Szkoły Muzycznej I i II st. im. Karola i Antoniego Szafranków w Rybniku odbyła się uroczystość wręczenia prof. Piotrowi Palecznemu tytułu Honorowego Obywatela Miasta Rybnika. - Piotr Paleczny należy do grona najwybitniejszych polskich pianistów. Jest laureatem pięciu międzynarodowych konkursów pianistycznych: w Sofii, Monachium, Warszawie, Pleven i Bordeaux - przypomniał Wojciech Kiljańczyk, przewodniczący Rady Miasta Rybnika. Prezydent Kuczera wręczając pianiście tytuł dodał, że jest on wyrazem najwyższego wyróżnienia dla zasług i wybitnych osiągnięć laureata.
Podobno już w wieku 6 lat stanął Pan na scenie. Co to była za scena i co Pan wtedy zagrał?
Nie miałem nawet tych 6 lat, bo brakowało miesiąca. Do dziś mam drukowany program tamtego występu. Nie była to w żadnym wypadku duża sala koncertowa, ale o wiele skromniejsza sala ówczesnego kina Górnik, chyba na dzisiejszej ulicy Miejskiej 6, gdzie obecnie mieści się sklep z materiałami podłogowymi. To był kwiecień 1952 roku, czyli 71 lat temu. Z tego pierwszego publicznego występu pamiętam, że największym moim zakłopotaniem i obowiązkiem było znalezienie krzyżyka na podłodze, jaki namalowała kredą moja pani profesor Kowalska, która uczyła mnie gry na fortepianie. Ten znak wskazywał, w którym miejscu powinienem stanąć i ukłonić się. Z programu, który zachował się do dziś, można wyczytać, że grałem wówczas „Wesołego Wieśniaka” - drobny utwór Roberta Schumanna. Był to dla mnie dzień niezwykle ważny - być może dlatego pamiętam tak drobne szczegóły tego koncertu.
To dzięki starszym siostrom, które uczyły się gry na fortepianie, zaczął Pan grać?
Można powiedzieć, że wychowałem się „pod fortepianem”. Urodziłem się w Rybniku, w szpitalu Juliusz, ale na początku mieszkaliśmy w Radlinie, gdzie mój ojciec był dyrektorem kopalni Marcel. Tam spędziłem parę pierwszych lat życia. Pamiętam nasz dom, w którym na parterze działało przedszkole. Wychowałem się wśród przedszkolaków, zaś moje siostry w tym czasie pobierały lekcje gry na fortepianie u pani Kowalskiej. Naturalnie zainteresowałem się dźwiękiem tego „mebla”, w wyniku czego, parę lat później miałem spotkanie z „Wesołym Wieśniakiem”, a jeszcze nieco później zostałem uczniem Podstawowej Szkoły Muzycznej w Rybniku w klasie pani Marii Kowalskiej. Po paru latach, aż do matury byłem uczniem prof. Karola Szafranka.
Profesor Karol Szafranek zastępował Panu trochę ojca?
Można tak to powiedzieć. Straciłem ojca mając zaledwie 9 lat. Był to bardzo trudny okres dla całej naszej rodziny.
Podobno jeździliście razem w góry?
To prawda, ale to były również wyprawy edukacyjne. Bracia Karol i Antoni Szafrankowie mieli domki w Szczyrku, choć obaj mieszkali w Katowicach, a w Rybniku w 1933 roku stworzyli szkołę muzyczną. Karol, owszem, zapraszał mnie do siebie. W Szczyrku miał instrument, dzięki czemu mogliśmy mieć tam normalne lekcje. To była jednocześnie praca i odpoczynek. Zresztą po drugiej stronie najwyższej w okolicy góry Skrzyczne, w małej miejscowości Słotwina, mieszkała moja ciocia, siostra ojca. Cała moja rodzina pochodziła z Czechowic i tamtych okolic. Na cmentarzu w Czechowicach spoczywa zarówno mój ojciec, jak i matka. To są moje rodzinne strony. Do Rybnika ojciec przyjechał w związku ze swoją pracą, tu osiedliśmy ze swoją rodziną, a ja tu mieszkałem do matury.
Pamięta Pan Rybnik z dzieciństwa?
Gdy zacząłem być uczniem tutejszej szkoły muzycznej, przeprowadziliśmy się do Rybnika, gdzie ojciec pełnił funkcję naczelnego inżyniera Rybnickiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego, które miało siedzibę na ulicy Kościuszki, w budynku, w którym dziś znajduje się filia Politechniki Śląskiej. Mieszkaliśmy niedaleko - na ulicy Orzeszkowej 1. Co ciekawe - po drugiej stronie kościoła świętego Antoniego, mniej więcej w tej samej odległości około 100 metrów znajduje się dom, w którym wychowała się Lidia Grychtołówna, również pianistka, laureatka Konkursu Chopinowskiego i Honorowy Obywatel Rybnika!
Co to za energia tu emanowała?
To jest coś niezwykłego, o ile dobrze pamiętam - w bliskim sąsiedztwie mieszkała rodzina świetnego pianisty Adama Matyszkowicza, który później na potrzeby amerykańskich melomanów zmienił na łatwiejsze do wymówienia nazwisko „Makowicz”. Rybnicka Szkoła Muzyczna wychowała w tym czasie wielu znakomitych muzyków. Dla mnie to zaszczyt, że tutaj stawiałem swoje pierwsze kroki, a fakt, że wybrałem zawód muzyka, to w znacznym stopniu „wina” tej wspaniałej szkoły. Bo historia mojego dalszego rozwoju mogła potoczyć się w zupełnie innym kierunku. Powiem nieskromnie - podobno byłem również niezły w innych przedmiotach w liceum ogólnokształcącym.
Chodził Pan wówczas do I LO im. Powstańców?
Zarówno podstawówki, jak i liceum. To była wówczas jeszcze męska szkoła. Poważnie myślałem o pójściu śladem siostry - na Politechnikę Śląską, ale zdarzyło się coś, co miało wpływ na całe moje życie. Chyba na dwa lub trzy miesiące przed maturą pojechaliśmy do Łodzi na ogólnopolski przegląd uczniów szkół muzycznych II stopnia - i podobno wygrałem ten konkurs.
To był dość silny argument, który wpłynął na ostateczną decyzję i rozwiał wątpliwości, czy być inżynierem, czy muzykiem. Pomyślałem - „skoro jestem najlepszy w Polsce, to właściwie nie mam wyboru”. Wybrałem muzykę. Tak się szczęśliwie złożyło, że wśród jurorów tego łódzkiego konkursu był mój późniejszy pedagog - profesor Jan Ekier…
Przed olbrzymim sukcesem w Konkursie Chopinowskim w 1970 roku, o młodym pianiście z Rybnika usłyszano już w Sofii, Monachium…
Te międzynarodowe konkursy traktowaliśmy jako etapy przygotowań do Konkursu Chopinowskiego, co trwało dwa lata, od wiosny 1968 roku. W Monachium w ogóle nie grałem Chopina, tylko m.in. Beethovena, Bartoka czy Bacha. Po sukcesie na konkursie monachijskim mocno „wziąłem się do roboty” nad utworami Fryderyka Chopina.
W 1970 roku Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina po raz pierwszy odbył się w październiku. Przedtem warszawskie Konkursy organizowano w lutym, ale bywało, iż część uczestników i jurorów chorowała z powodu silnych, lutowych mrozów w Polsce. Pianiści z krajów południowych nie wytrzymywali takiego kontrastu temperatury.
Był pan najwyżej ocenionym przez jurorów Europejczykiem - laureatem Konkursu, co otworzyło Panu drzwi sal koncertowych na całym świecie. Japończycy, Chińczycy kochają Chopina, a jaki repertuar gra Pan w obu Amerykach?
Najczęściej również Chopina. Po konkursie gremium melomanów, krytyków, organizatorów koncertów na jakiś czas zaszufladkowało mnie jako „chopinistę”, Polaka, laureata konkursu. Dlatego przez dobrych parę lat repertuar chopinowski był moim głównym daniem, które oferowałem melomanom również w Stanach. Oczywiście Japonia, Korea, Chiny to kraje, gdzie publiczność autentycznie kocha Chopina. W samych Chinach na fortepianie gra znacznie więcej ludzi niż jest mieszkańców Polski - około 40 milionów pianistów - więc można sobie wyobrazić, że konkurencja jest olbrzymia.
Ale to po jednym z Pana koncertów „The West Australian” napisał, że to jednak Polacy powinni grać Chopina…
[Śmiech] Polonezy, mazurki dobrze jeśli wykonują osoby znad Wisły, bo jednak od dzieciństwa wyrosły w klimacie tej muzyki, mają znacznie większe możliwości doświadczeń, jak to się gra i jak to się czuje. Ale życie i rezultaty Konkursów Chopinowskich pokazują, że nie zawsze te oczekiwania się sprawdzają…
Bruce Liu, kanadyjski pianista pochodzenia chińskiego, który wygrał ostatni Konkurs Chopinowski,
był Pana faworytem? Po raz 8. zasiadał Pan w jury konkursu…
Oczywiście, to znakomity pianista, student wspaniałego pianisty i pedagoga, zwycięzcy 10. Konkursu Dang Thai Sona. Natomiast moją olbrzymią satysfakcją jest fakt, że od 1970 roku do dziś z warszawskiej uczelni wyszło tylko 3 laureatów Konkursu Chopinowskiego. To byłem ja i dwóch moich studentów - Takashi Yamamoto (laureat 4. Nagrody Konkursu Chopinowskiego w 2005) oraz Kyohei Sorita (laureat 2. Nagrody Konkursu w roku 2021). Jest to dla mnie powodem głębokiej radości, bo takich przypadków w historii konkursu jest bardzo mało. A już w ogóle nie ma takiego przypadku jak nasz, kiedy laureat konkursu spod swoich pedagogicznych skrzydeł wypuszcza w świat kolejnego laureata, a ten wykształca następnego! Mój profesor - Jan Ekier - był laureatem 3. Konkursu Chopinowskiego w 1937 roku.
Będąc już cenionym profesorem, wykształcił następnego laureata, czyli mnie - a ja, po latach, jako profesor warszawskiej uczelni miałem szczęście wykształcić dwóch następnych laureatów konkursu. Takiego „potrójnego łańcuszka” nie ma w całej historii Konkursu Chopinowskiego. Ta wyjątkowa sytuacja powoduje, że czuję się niemal spełnionym pedagogiem.
Usłyszymy Pana na którymś z jesiennych koncertów z okazji 90-lecia szkoły muzycznej w Rybniku?
W tym roku niestety nie zagram w Rybniku. Aktualny stan mego zdrowia pozwala mi powrócić do planów dalekich wyjazdów. W związku z tym nie zmieszczę się w tegorocznych planach organizacyjnych jubileuszu szkoły. Natomiast uroczystości jubileuszu mają potrwać dłużej, dlatego myślę, że uda nam się znaleźć jakiś inny termin. Wtedy ponownie przyjadę do miasta i miejsc, które darzę wielkim sentymentem i to z wielu powodów.
W obecnym budynku Szkoły Muzycznej, w którym teraz rozmawiamy, był kiedyś szpital. To niezwykłe, ale w którejś z tych szkolnych dzisiaj sal, przed laty urodził się mój syn Aleksander. Pamiętam, jak stałem na placu przed ówczesnym szpitalem i machałem do żony, która z dzieckiem w ramionach pozdrawiała mnie przez okno oddziału położniczego. Nigdy tego nie zapomnę.
Rozmawiał Aleksander Król