Kamila Tarabura o rzeczach niezbędnych w życiu i filmie
– Interesuje mnie bohater, który przekracza siebie, swoje trudności, robi krok do przodu, ku lepszemu życiu. Bohaterki „Rzeczy niezbędnych” podejmują wysiłek i to im się opłaca – mówi nam Kamila Tarabura, reżyserka z Rybnika, nagrodzona prestiżowym Paszportem Polityki.
To niezwykłe zobaczyć swoją ulicę w filmie reżyserki nagrodzonej Szafirowymi Lwami i Paszportem Polityki. Główne bohaterki „Rzeczy niezbędnych” przejeżdżają Strzelecką – poznałem domy odbijające się w szybie auta. Jest też Żużlowa, zalew… Rybniczanie pewnie trochę inaczej oglądają ten film niż reszta świata?
To było dla mnie ważne, by zrobić „Rzeczy Niezbędne” w Rybniku, w miejscach, które podobały mi się, gdy byłam dzieckiem.
Jednak w tym filmie najważniejsze są bohaterki i ich historia, ona wywołuje emocje, porusza i otwiera ludzi, by opowiadali o swoich przeżyciach. Miejsce jest drugorzędne.
Co powiedzieli rodzice, kiedy otrzymałaś Paszport Polityki? Chcieli, byś została lekarką. Teraz już pewnie nie żałują?
W ogóle nie żałowali. Nigdy nie wypominali mi, że w końcu nie poszłam na medycynę. Jednak rzeczywiście zanim podjęłam decyzję o zawodzie, próbowali na mnie wpłynąć. Teraz bardzo się cieszą, gdy widzą moją drogę od studiów do dziś. Idą nią ze mną.
Pamiętam, jak podczas niedzielnego obiadu u rodziców, opowiadałam, że zrobię serial o mnie i o Mańku (red. - Robert Mańka, przyjaciel z dzieciństwa).
Tata z niedowierzeniem pytał: „Jesteś pewna, że wasza historia udźwignie taki długi serial?”.
A ja tłumaczyłam, że to będzie tylko punkt wyjścia, inspiracja, że to się rozrośnie. Tata był zdumiony, że tworzenie filmu jest kulą śnieżną, która angażuje coraz więcej osób. I że z małej historii zrobiliśmy dużą rzecz, sześcioodcinkowy serial „Absolutni debiutanci”, który można obejrzeć na Netflix.
A klasa biologiczno-chemiczna w Powstańcach to był twój wybór czy rodziców?
Mój, bo ja naprawdę chciałam iść na medycynę. Szczerze mówiąc dzisiaj też widziałabym się jako lekarka.
Gdy masz kryzys twórczy i myślisz: „O Boże, komu jest potrzebny jakiś kolejny film”?, zastanawiasz się, czy nie powinno się robić w życiu czegoś ważniejszego.
Po seansach „Rzeczy niezbędnych” podchodzą do ciebie ludzie, którzy mówią, że film zainspirował ich do myślenia o zmianach w życiu.
To niezwykle krzepiący moment, gdy widzowie się otwierają, mówią że chcą iść na terapię, albo porozmawiać z rodzicami o czymś, o czym się w domu nie rozmawiało. Albo rodzice, którzy mówią, że powinni szczerzej rozmawiać z dziećmi.
Może ten film nie leczy, bo to duże słowo, ale faktycznie inspiruje do zmiany, nawet jeśli to mikrozmiana. A czasami malutkie zmiany w życiu są jak wybuch bomby atomowej.
Człowiek nie musi mieć doświadczenia przemocy seksualnej w domu, by zrozumieć dynamikę tego filmu – w dużej mierze jest on o trudnościach komunikacyjnych.
Córka potrzebuje rozmawiać wprost, a matka szuka tematów zastępczych. Łatwiej jest mówić o kwiatach, o dżemie… Często tak jest, że ktoś coś mówi, a druga osoba odpowiada zupełnie na inny temat. Myślę, że to jest chyba dla widzów inspirujące, by z bliską osobą rozmawiać tak po prostu, bez żadnych podtekstów, tematów zastępczych. Najprostsze wyznanie nagle ma wartość.
W swoim pierwszym, krótkometrażowym filmie „Chodźmy w noc” podejmowałaś temat depresji, samotności w okresie dojrzewania. Dlaczego wybierasz takie tematy?
Interesuje mnie bohater, który przekracza siebie, swoje trudności, robi krok do przodu, ku lepszemu życiu. Bohaterki „Rzeczy niezbędnych” podejmują wysiłek i to im się opłaca. Myślę, że warto robić filmy, w których jest nadzieja i piękno.
Byłaś samotnym dzieckiem?
Miałam przyjaciół. Nigdy nie była to duża ekipa, raczej indywidualne przyjaźnie z indywidualistami, ale to są relacje, które trwają do dziś. Niezmiennie moim przyjacielem jest Robert Mańka, którego znam od pierwszej klasy podstawówki, a także Ania Skulska i Roksana Kotajny.
Pamiętam, że był w podstawówce taki czas, gdy byłam wykluczona z grupy rówieśniczej. Dzieci bywają okrutne i tworzą mikrospołeczności, w których obsadzane są różne role: jest jakiś przywódca, jest kozioł ofiarny, a ktoś zostaje wykluczony i jest ignorowany. To ja właśnie byłam ignorowana. To nie trwało długo, ale jednak musiały temu towarzyszyć silne emocje, bo do dziś dość wyraźnie to pamiętam. No a wracając do mojego filmu, to mając tamto wspomnienie, mogę sobie tylko próbować wyobrazić, że gdy komuś takie uczucie wykluczenia i pominięcia jego perspektywy, głosu towarzyszy całe życie, to musi to być nieznośne.
Chodziłaś do „piątki”? W „Rzeczach Niezbędnych” główne bohaterki chodzą po szkolnym boisku, potem jest scena na ulicy PCK…
Tak, to moja szkoła. Mieszkałam niedaleko, przy ulicy Damrota do szóstej klasy podstawówki.
Bawiłaś się w dzieciństwie kamerą?
Pamiętam, jak tata przynosił kamerę z pracy do domu. Była frajda.
Kolejną kupił i tę szybko przejęliśmy z bratem i Robertem Mańką.
Mam sporo filmików z tego okresu, zabawnie się je dziś ogląda. To jest zapis naszego dzieciństwa, młodości rodziców, wreszcie różne filmiki inscenizowane np. o tym, że ZUS to jedna wielka klapa. Bo nasza babcia tam pracowała i narzekała na to, co się tam dzieje.
Poważniejsze filmy kręciliście w liceum?
Tak, grali w nich ludzie z klasy. Pamiętam, że spędzaliśmy kupę czasu „na lumpach”, bo najczęściej robiliśmy kino gatunkowe i potrzebowaliśmy konkretnych kostiumów. Lumpeks był na przykład wielką wypożyczalnią kostiumów za grosze do filmu noir. Z czułością patrzę na tamten czas. Zrobiliśmy sobie wizytówki, nakręciliśmy reklamę naszego domu produkcyjnego, mieliśmy biuro urządzone na poddaszu u Roberta. Mam nawet jeszcze wiatrak, który kupiliśmy do tego „biura” bo było tam strasznie gorąco. No i były pierwsze sukcesy. [śmiech]
Zrobiliśmy film „Albedo 0.39”. Ten tytuł jest bardzo wyszukany, bo oznacza współczynnik odbicia światła od powierzchni ziemi. Nie mam pojęcia, jak nawiązywał do naszego filmu, ale dlaczego nie? Wysłaliśmy film na konkurs kina postmodernistycznego.
To był chyba konkurs przy Szkole Filmowej w Katowicach, a ponieważ dostaliśmy tam jakąś nagrodę, to wydawało nam się, że skoro konkurujemy ze studentami, to jesteśmy już jakimiś mega gwiazdami. Jak pokazaliśmy ten film naszej klasie na lekcji fizyki wszyscy mieli straszną bekę. A nas to w ogóle nie złamało, mówiliśmy, że zazdroszczą nam, bo wygraliśmy konkurs. Ale dzisiaj, jak oglądam to „Albedo”, to myślę, że szydercy mieli sporo racji.
Ciekawe, co by powiedziała na „Albedo” Agnieszka Holland. Współreżyserowałaś z nią „Zieloną Granicę”, była twoją opiekunką artystyczną przy „Rzeczach Niezbędnych”. Jak się poznałyście?
Agnieszkę poznałam przez mojego męża, Tomka Naumiuka, który jako operator filmowy od lat z nią współpracuje. Opowiedziałam jej o swoim pomyśle na film, o tym z jakimi problemami scenariuszowymi się borykam, a ona była bardzo uważna, ciekawa tego, co mam do powiedzenia.
Później spotkałam się z nią po roku, a ona wciąż pamiętała dokładnie naszą rozmowę i pytała, co postanowiłam w temacie bohaterki.
To mnie zszokowało - ona, kobieta tak zajęta, zapamiętała, o czym mówiłam.
Gdy mój krótki metraż „Chodźmy w noc” ujrzał światło dzienne, Agnieszce bardzo się spodobał. To był akurat czas pandemii. Z moim filmem znalazłam się na longliście Oscarowej, a Agnieszka walczyła o nominację za "Szarlatana”. Nie można było polecieć wtedy do Stanów i robić promocji, ale odkryłam virtual screenings, czyli wirtualne pokazy i opowiedziałam o nich Agnieszce. Ucieszyłam się, że mogłam w czymś pomóc. Wtedy też zebrałam się na odwagę, by spytać, czy zostanie opiekunką artystyczną mojego filmu. Zgodziła się, a potem zagrała nawet w ostatnim odcinku moich „Absolutnych Debiutantów”.
Zaś konsekwencją tych wszystkich przegadanych godzin, było zaproszenie mnie do współpracy przy „Zielonej Granicy”.
„Zielona granica” to był ryzykowny projekt. Na Agnieszkę Holland wylał się hejt. Nie wahałaś się, czy wziąć w nim udział?
Nie, ani minuty, bo czułam straszną niemoc wobec tego, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej. Pojechałam na protest do Michałowa, byłam blisko tego wszystkiego, widziałam zatrzymania, ludzi z plecakami, zielone lampki, zwierzęta. Płakać mi się chciało, że nie mogę nic zrobić. Nie mogłam rzucić wszystkiego i zostać aktywistką, więc gdy pojawiła się propozycja zrobienia filmu na granicy, to było to uwalniające uczucie. W końcu poczuliśmy się sprawczy, że jako filmowcy możemy coś zrobić.
Po ostatnich sukcesach propozycji na zrobienie filmu dostajesz więcej?
Już po „Absolutnych Debiutantach” miałam dosyć dużo propozycji, ale je odrzuciłam, bo nie chciałam zostać zaszufladkowana jako reżyserka od seriali o młodzieży, a głównie takie propozycje dostawałam. Teraz dzięki filmowi mam propozycje dużo bardziej różnorodne.
Rozpoczęłam już pracę nad serialem, będzie opierał się na książce, którą kocham.
Mąż jest także operatorem filmowym twoich filmów. Kłócicie się w pracy?
Spieramy się. Tomek jest dobrym coachem, potrafi być krytyczny, wycisnąć co najlepsze z twojej kreatywności. Czyta scenariusz i mówi: „no nie, co to ma być”? W pierwszym odruchu się złoszczę, a po godzinie myślę: „dobra, miał rację, to trzeba poprawić”. On jest takim zwierzęciem filmowym, ma świetną intuicję, kocha być na planie, czuje się tam, jak ryba w wodzie, a ja nie znoszę planu, więc jego obecność jest dla mnie wielkim wsparciem.
Reżyser, który nie lubi być na planie?
Nie lubię. Może to się zmieni wraz z kolejnymi projektami? Dziś borykam się ze stresem wynikającym ze świadomości tego, że mam godzinę na zrobienie sceny, którą pisałam ileś miesięcy i nie mogę błądzić, nie mogę się mylić. Na szczęście ten stres nie jest paraliżujący, bo wtedy bym nie zrobiła filmu, ale przez okres zdjęciowy jestem w ciągłym napięciu, czego nie lubię. W porównaniu z naszymi mistrzami Hasem, Kawalerowiczem, czy Wajdą, mamy niewspółmiernie mało czasu. Oczywiście, robimy o wiele skromniejsze filmy, ale proces produkcji bardzo się zmienił.
Będziesz pokazywać Rybnik w kolejnych swoich filmach, jeśli akurat nie będzie to Star Wars?
Wtedy właśnie tak! A tak na serio, to zawsze chętnie wracam do Rybnika, ale czasami nie mogę i wtedy przemycam inaczej te rybnickie motywy, na przykład w serialu „Absolutni Debiutanci” drużyna koszykarska nazywa się „Dziki Rybnik”.
A Śląsk? Jest dla Ciebie ważny?
Śląsk jest dla mnie bardzo ważny. Jestem Ślązaczką. Mam w jakimś sensie mentalność Ślązaczki - taką solidność, która sprawdza się też w branży filmowej. Ślązacy są przebojowi, mają energię, są kreatywni. Współpracuję z wieloma filmowcami pochodzącymi ze Śląska. Chyba trochę sami się wyszukujemy w Warszawie.
To, że Śląsk jest dla mnie ważny bardziej poczułam wyjeżdżając stąd. Nagle okazało się, że każdą etiudę pierwszoroczną robiłam wokół śląskich tematów. Jakiś czas temu przeczytałam „Kajś” Zbigniewa Rokity i byłam pod wrażeniem. Im więcej czytam takich historii, tym bardziej jestem dumna z tego, że jestem Ślązaczką.
Znaliście się z Kubą Więckiem przed galą Paszportów Polityki? On też jest z rybnickich Powstańców…
Znaliśmy się, ale nie ze szkoły. Minęliśmy się, bo jestem od niego starsza o 4 lata. Pomocny okazał się Instagram - spisaliśmy się, a potem widzieliśmy się na festiwalu w Gdyni. Jak zobaczyłam, że jest nominowany do Paszportów, to od razu do niego napisałam gratulacje i że „Rybnik górą!”
Dlaczego wybrałaś reżyserię? Nie chciałaś zostać aktorką?
No kurczę, może i chciałam. Ale zrobiłam się w gimnazjum mocno wstydliwa. Mama mi doradziła reżyserię. Może będę się obsadzać w jakichś malutkich rolach – powiem jedno zdanie, albo przespaceruję się w tle. W „Absolutnych debiutantach” mam takie cameo. W scenie, w której bohaterowie leżą na plaży, a w tle jest grupa harcerzy z drużynową na przedzie – to jestem ja.
O czym marzy Kamila Tarabura?
Chyba o tym, bym mogła robić projekty, nie idąc na żadne kompromisy artystyczne, budżetowe i w ogóle żadne. Takiej wolności twórczej bym sobie życzyła.
A tego Oscara za ile lat planujesz?
Gdy zdałam do szkoły filmowej to dostałam od rodziców taką plastikową figurkę Oscara. To było zabawne, bo rodzice przywieźli mi tę statuetkę z Londynu jako upominek, a ja się strasznie jakoś na to zdenerwowałam. I płakałam, że co to za prezent? „Czemu mi dają tą plastikową atrapę?” Że to jest okropne, bo ja nigdy nie dostanę tego prawdziwego Oscara i ta atrapa mi będzie o tym przypominać. Mama nie mogła tego zrozumieć, a tata mówił: „ja coś czułem, że tak będzie”. I w sumie później jakoś to przełknęłam i ten plastikowy Oscar od rodziców stoi u mnie na szafce. Jestem spod znaku bliźniąt, szybko zmienia mi się nastrój.
Myślę, że to może brzmi kokieteryjnie, ale generalnie te nagrody trzeba chyba traktować drugorzędnie. Bo jakbym miała myśleć o Oscarze, to jestem pewna, że nigdy go nie dostanę.
Rozmawiał Aleksander Król
.jpg)
Zobacz także

Kamila Tarabura z Paszportem POLITYKI za „Rzeczy niezbędne”!

Kamila Tarabura: "Przychodzą do mnie kobiety, które chcą coś zmienić po zobaczeniu filmu"

„Absolutni debiutanci”, czyli rybniczanka na Netflixie

Rybniczanka Kamila Tarabura: - „Zielona granica” powstała z potrzeby serca!
