Czułość na oddziale covidowym w Rybniku
Pielęgniarki piszą sobie imię na kombinezonach, by pacjentom było lżej. Nie widzą, kto jest pod nim, ale przynajmniej znają nasze imiona – mówi Anna Litwin, pielęgniarka koordynująca na oddziale covidowym w szpitalu w Rybniku.
Pandemia rozpoczęła się dokładnie dwa lata temu. W marcu 2020 r. w Rybniku odnotowano pierwszy przypadek zachorowania na COVID-19. Myślała Pani wówczas, że będzie musiała mierzyć się z tą zarazą?
Na początku nie wydawało się, że Covid-19 może przybrać takie rozmiary. Raczej myślałam, że będą to pojedyncze przypadki zachorowań, a pandemia nie obejmie nas na taką skalę. Z czasem zrozumieliśmy, że przyjdzie nam się z nią zmierzyć i tu w Rybniku, w naszym szpitalu.
Wtedy pojawił się strach? Że będziecie na pierwszej linii frontu?
Może nie od razu, ponieważ w szpitalu mamy świetnie działający Zespół Zakażeń Szpitalnych. Wiedziałam, że zrobi wszystko i wdroży procedury, by nas odpowiednio zabezpieczyć. Ale oczywiście, przyszedł potem i taki moment, gdy każdy z nas musiał zmierzyć się ze strachem największym - tym dotyczącym naszych rodzin. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo zakażenia się, przeniesienia wirusa do domu, ale mamy też świadomość, że wybierając ten zawód, wzięłyśmy na siebie też pewne zobowiązania. Możemy w każdej chwili otrzymać powołanie do służby wojskowej i wówczas trzeba iść. Większość z nas ma książeczki wojskowe. Może zdarzyć się też inna groźna choroba zakaźna, z którą też trzeba będzie się zmierzyć.
Na okres zawieszenia naszego oddziału wewnętrznego byłyśmy oddelegowane do pracy w różnych komórkach szpitala. Gdy przyszła decyzja o konieczności reaktywacji oddziału covidowego, wiedziałyśmy, że trzeba będzie się spiąć i zmierzyć z kolejną falą. O tyle było to łatwiejsze, że pewne procedury zostały już wypracowane. Na początku pandemii nie było tych procedur.
Pamiętam rozmowę z lekarką z Rybnika, która mówiła, że nawet nie ma instrukcji, jak bezpiecznie zdejmować kombinezon. Uczyliście się wszystkiego sami…
Tak, uczyliśmy się wszystkiego od podstaw. Oglądaliśmy filmiki, czytaliśmy. Uczyliśmy się ubierania i rozbierania z kombinezonów.
W sumie w rybnickim szpitalu mamy 55 łóżek covidowych, w tym sześć na OIOM-ie. Wszystkie są zajęte?
Łóżka respiratorowe działają przy OIOM-ie. U nas obecnie zajętych jest ok. 85 proc. łóżek. Największe nasilenie zachorowań było w grudniu/styczniu, wtedy pacjenci czekali na wolne łóżko: w karetkach, na SOR-ach, ale również na innych oddziałach. W tym okresie mieliśmy też najwięcej zgonów. Od połowy lutego nadal mamy pacjentów w ciężkim stanie, ale nie mamy aż tylu przekazań na OIOM (potrzebujących podłączenia do respiratora).
Gdy było największe nasilenie, musieliście wybierać, który z pacjentów powinien iść na OIOM, mimo że potrzeba byłaby większa?
Nigdy nie jest tak, że wybieramy, kogo ratować. Ratujemy wszystkich. Gdy na naszym OIOM-ie nie ma miejsca, to szukamy pobliskiego OIOM-u. Zawsze do ciężkiego przypadku wzywany jest zespół anestezjologiczny do konsultacji i oceny stanu pacjenta i to on decyduje, czy stan pacjenta wymaga przeniesienia na OIOM.
Wiecie, kiedy jest już koniec? Gdy dla pacjenta nie ma już nadziei? Co wtedy?
Tak, doświadczenie nauczyło nas tego, że potrafimy ocenić, gdy następuje etap, z którego nie ma odwrotu. Jest to bardzo trudne dla nas, ale staramy się pomóc do samego końca. Zawsze. Jeżeli pacjenci odchodzą z powodu duszności, odchodzą ciężko. Gdy coś boli, to można podać środki przeciwbólowe. Tutaj można zastosować tlen, podać leki doraźne, ale to nie jest wystarczające. To jedna z najgorszych śmierci. Pacjenci próbują zaczerpnąć powietrza, a nie potrafią. Jakby mieli głowę pod wodą.
Ciężkie przypadki to najczęściej osoby niezaszczepione?
Nie musimy pytać pacjentów, czy się szczepili, czy nie. Po objawach potrafimy to ocenić. Wystarczy spojrzeć na pacjenta. Jego stan najczęściej jest ciężki i ciągle się pogarsza. W odróżnieniu pacjent zaszczepiony to najczęściej taki, który jest w miarę samodzielny, nie potrzebuje tlenu w dużych przepływach, sam korzysta z toalety. Zdarzają się pacjenci niezaszczepieni, którzy nie mają chorób współistniejących i wydaje się, że z covidem powinni sobie poradzić, ale bywa, że przychodzi „załamanie”, stan zdrowia pogarsza się w szybkim tempie. Zdarzały się osoby 40-50 letnie, które umarły na OIOM-ie, zostawiając rodziny z dziećmi.
Często się z pacjentem związujemy. Gdy przekazujemy go na OIOM, interesuje nas, jak sobie tam radzi. Strasznie przykre jest to, gdy się dowiadujemy, że przegrał walkę z chorobą. Dla nas nie ma to żadnego znaczenia, czy ktoś jest zaszczepiony, czy nie. Opieka jest taka sama dla jednych i drugich. Zdarza się, że pacjenci mówią nam, że gdy wyjdą ze szpitala, to się zaszczepią, ale są i tacy, którzy twardo mówią, że tego nie zrobią, mimo że ocierają się o śmierć. Skoro nawet widmo odejścia nie sprawiło, by taka osoba zrozumiała pewne rzeczy, to pewnie nic jej już nie przekona.
Co jest najtrudniejsze dla pacjentów?
Bardzo obciążające jest dla nich to, że nie mogą się widzieć z bliskimi. Często im w tym pomagamy, organizujemy wideorozmowy przez telefon, przekazujemy słuchawkę, pomagamy zadzwonić, odebrać, to jest bardzo ważne dla nich. Covid-19 to chorowanie, a bywa, że i odchodzenie w samotności, dlatego to jest tak bardzo ważne.
Co jest najtrudniejsze dla Was?
Gdy robimy wszystko, żeby pomóc, a się nie udaje. To podstępna choroba, niejednokrotnie pacjent przychodzi tu jeszcze w miarę o własnych siłach, bywa, że następuje poprawa i wydaje się, że już będzie dobrze, a potem przychodzi nagłe pogorszenie. Rodzina często nie wierzy w to, co się stało. Często słyszymy od rodzin: „to jest niemożliwe, przecież poszła o własnych siłach, jeszcze sobie w domu gotowała, wczoraj rozmawiałam z nią przez telefon” itp.
Wasza praca jest szczególnie ciężka nie tylko dlatego, że codziennie ocieracie się o śmierć. Pracujecie w kombinezonach…
Kombinezon, dwie pary rękawic, buty, ochraniacze, gogle i przyłbice... Bardzo niewygodnie się w tym pracuje, jest duszno, pot spływa po całym ciele, bardzo ciężko jest wykonywać prace manualne, np. zakładać wenflon, pobierać krew. Dla pacjentów bardzo dużym dyskomfortem jest anonimowość osób opiekujących się nimi, nie wiedzą, czy to ta sama osoba, która była przed chwilą, czy już z nią rozmawiali. Dlatego bardzo dużo do pacjentów mówimy, by czuli się lepiej, by mieli namiastkę bliskości. Czasami pielęgniarki piszą sobie imię na kombinezonach, wtedy pacjentom jest lżej. Choć nie widzą, kto jest pod kombinezonem i goglami, to przynajmniej znają nasze imię.
"Czasami pielęgniarki piszą sobie imię na kombinezonach, wtedy pacjentom jest lżej. Choć nie widzą, kto jest pod kombinezonem i goglami, to przynajmniej znają nasze imię."
Praca w kombinezonie jest bardzo ciężka, człowiek się poci i męczy. Za każdym razem, gdy schodzi się do czystej strefy, należy wszystko zdjąć, po kolei, zgodnie ze schematem, wziąć prysznic i ubrać się w czyste rzeczy. Przy kolejnym wejściu w strefę zakaźną znów trzeba wszystko założyć na siebie. I tak kilka razy w ciągu dyżuru.
Na szczęście mamy wspaniały zespół – od pań sprzątających, które ciężko pracują dbając o czystość, przez panie sanitariuszki, które nas bardzo wspomagają podczas transportu na badania, w karmieniach i toaletach, po pielęgniarki i lekarzy. Dodam, że praca tutaj wielokrotnie bywa satysfakcjonująca, gdy pacjent nagle zaczyna się „zbierać” i wychodzi z choroby, zostaje wypisany do domu. To sens naszej pracy. Często spotykamy się wówczas z bardzo miłymi słowami i dużą wdzięcznością.
Z początkiem marca zniesiono część obostrzeń. To dobry moment na ich luzowanie?
Myślę, że to spowodowane jest mniejszym obłożeniem łóżek covidowych oraz mniejszą liczbą dodatnich testów. Zamykane są oddziały covidowe w okolicznych szpitalach. Natomiast może okazać się, że znoszenie obostrzeń to był falstart. Kończą się ferie, dzieci zaczną wracać do szkół i wtedy okaże się, czy to był dobry moment.
Pewnie wiosną i latem odpoczniemy trochę od koronawirusa. Myśli Pani, że jesienią znów oddział covidowy będzie pracował pełną parą?
Gdyby zaszczepionych osób było więcej, być może nie trzeba by było otwierać oddziałów covidowych. Niestety odsetek zaszczepionych jest ciągle zbyt mały. Jeśli to się nie zmieni, istnieje duże prawdopodobieństwo, że jesienią czeka nas kolejna fala koronawirusa.
Rozmawiał Aleksander Król