Coś każe mi wracać z Nowego Jorku do Rybnika
W święta albo w nowy rok któraś z telewizji pewnie wyświetli „Alexa samego w domu”, czyli trzecią część kultowej serii, w której rezolutny dzieciak przechytrza bandziorów, w tym tego granego przez Olka Krupę. Nam aktor z Rybnika, który zrobił karierę w Stanach Zjednoczonych, opowiedział o tym, jak stawał się Gorbaczowem w amerykańskim filmie „Reagan” i zdjęciach do polskiego serialu „Zmora”. A także o żużlu, kopalni Chwałowice i stanie wojennym w Polsce.
Będąc dzieciakiem, idąc Strzelecką do lasu, często słyszałem od dziadka czy ojca: „to jest dom znanego aktora ze Stanów Zjednoczonych”. Dlaczego nigdy nie sprzedał Pan tego domu?
Bo to jest moje gniazdo, oaza spokoju. Kiedy siedzę sobie i czytam na tarasie tego domu, patrzę w niebo w kierunku zachodnim, co tyle razy robiłem jako dzieciak, to te zachody słońca są dla mnie takie kojące... Nawet wczoraj (11 listopada), gdy wróciłem z Warszawy z planu serialu (po raz pierwszy gram w serialu w Polsce), zastanawiałem się, dlaczego natychmiast wsiadam w pociąg i wracam. Jest jakiś wewnętrzny głos, który każe mi tu wracać. To moje przywiązanie, moja wędrówka po przeszłości, po wspomnieniach, po przodkach. Dom ma już trochę lat, ale dla mnie on jest zawsze taki, jaki pamiętam z dzieciństwa.
Na elewacji są cyfry arabskie „1929”.
W tym roku został zbudowany. Obok cyfr jest jeszcze element dekoracyjny – myślałem, że jest on związany z rolnictwem, ponieważ moi pradziadkowie mieli trochę ziemi, którą potem rozparcelowali. Myślałem zawsze, że to kłosy zboża, ale raz, na jakimś spotkaniu przyjaciół Andrzej Wyglenda powiedział mi: „Ty mieszkasz w tym domu, gdzie są te dwie szable”. Może faktycznie są tam szable ułańskie? Każdy sobie inaczej ten detal interpretuje, bo każdy inaczej widzi świat. Czasami też nadajemy symbolikę czemuś, co po prostu jest czymś zwyczajnym, jakimś zwykłym gestem.
Wspomniał Pan Andrzeja Wyglendę. Z tego tarasu patrzy pan w kierunku stadionu żużlowego. Widziałem Pana w tym roku na meczu Rekinów…
No tak, ale wtedy to był inny żużel, inne było paliwo, wdychaliśmy euforycznie te zapachy, które szły od stadionu. Wtedy Rybnik żył żużlem. ROW miał duże osiągnięcia, więc te zawody w Rybniku były traktowane jak święta narodowe. Pamiętam, że jako dzieci przerabialiśmy nawet rowery, by przypominały motocykle żużlowe i ścigaliśmy się w najlepsze. Każdy udawał jakąś postać. Powiedzmy, że ja byłem Majem, ktoś Tkoczem, Woryną i ścigaliśmy się na tak zwanych wałach, gdzie teraz ktoś wybudował dom. A naprzeciwko Pańskiego domu była kiedyś strzelnica, o czym rozmawiałem kiedyś ze śp. Lechem Gęborskim z Bractwa Kurkowego. To już jest zupełnie inna ulica i inne miasto. Nawet teraz gdy wracam, to niby się rozczulam nad domem i nad swoją Strzelecką, ale w zasadzie to jestem tu już jakby obcy. Tym bardziej że nikt już nie chodzi, trudno kogoś spotkać, każdy wsiada do auta… Ja wolę rower.
Wielu przyjaciół już nie ma. Na pogrzebie Wojciecha Bronowskiego mówił Pan wzruszające słowa. Do miasta wracał Pan pewnie kiedyś dla Czesława Gawlika?
Tak, to zawsze były piękne spotkania. Czesław Gawlik często pocztą pantoflową pytał, kiedy przyjeżdżam, więc zawsze się spotykaliśmy. Wszyscy znają go jako muzyka, organizatora życia muzycznego w Rybniku, ale to był niezwykle wrażliwy człowiek. Dobrze znał się na malarstwie, architekturze, czasami jeździliśmy do Krakowa, do muzeum czy jakiejś galerii oglądać obrazy. To była piękna znajomość. Gdy poznaliśmy się, miałem może z 19 lat, on był starszy, był wśród tych „dowodzących” Bombajem.
Wystąpił Pan na scenie Bombaju?
Graliśmy Sztaudyngera, taki spektakl poetycki. Teatr był czymś nowym, trochę nie dla nas, my graliśmy w Bombaju, w tej piwnicy „siedlisku zła i rozpusty”. [śmiech] W końcu to siedlisko się rozpadło, zawaliło, ale graliśmy tam dużo. A trafiłem tam, bo dobrze recytowałem wiersze na lekcjach języka polskiego, więc pani polonistka, profesor Różańska z I LO Powstańców Śląskich, mnie zarekomendowała do teatrzyku poezji Wojciecha Bronowskiego. Była świetnym wykładowcą, świetnym pedagogiem. To pokazuje, jak bardzo dobry nauczyciel może pokierować życiem młodego człowieka.
Ojciec chciał, by został Pan prawnikiem?
Tak, miałem zdać jeszcze ostatni egzamin, ale już nie prawo miałem w głowie, myślałem o aktorstwie, choć zanim trafiłem do szkoły aktorskiej, uczyłem się w studium nauczycielskim, a wcześniej była jeszcze kopalnia.
Pracował Pan na kopalni?
Tak, przez rok pracowałem w kopalni Chwałowice, zjeżdżałem na dół, na poziom 405. Obsługiwałem kompresory, ale różnie z tym było. Pamiętam, że koledzy górnicy, jako takiemu młodemu chłopakowi, pomagali na przykład pojechać na narty. Mówili „jedź”. Dlatego o czwartej wkładałem w urządzenie kawałek drewienka, żeby to dalej funkcjonowało, oni to wyłączali wychodząc z szychty, a ja już o szóstej byłem w pociągu do Bielska, jeździłem na nartach cały dzień, wracałem wieczorem i rano znów szedłem na szychtę. Nie chciałem zostać górnikiem, kopalnia była ucieczką od wojska. Potem zostałem wychowawcą w zakładzie poprawczym, a nawet zastępcą kierownika w nowo otwartym zakładzie poprawczym w Pszczynie. Ale wtedy byłem już na studiach aktorskich. Po nocach uczyłem się różnych tekstów.
Często w swoich filmach gra Pan „bandziorów”. Może ma to związek z tym za kładem poprawczym?
Każdy z przebywających tam chłopaków miał coś za uszami, a role, które gram, to przestępcy większego kalibru, czasem wielkie afery międzynarodowe, trudno to porównać. Choć może gdzieś tam podświadomie wiem, jak się zachowuje ktoś kto jest zły na coś, na rzeczywistość, na rodziców, otoczenie i w związku z tym buntuje się i jest rebeliantem i za chwilę staje się przestępcą. Sam też w dzieciństwie nie byłem święty. W podstawówce, a chodziłem do Jedynki, byłem dobrym uczniem, ale potem mi odbiło i zacząłem wagarować, wyprowadzać kolegów na wagary. Nie byliśmy chuliganami, ale byliśmy niesforni. Parę razy mi się upiekło – mama szła z kwiatami do dyrekcji, płakała, by mnie dopuścili, ja się szybko uczyłem i zdawałem egzaminy. Ale raz miałem 400 godzin nieobecności i w końcu powiedzieli „dość”. Zostałem, musiałem powtarzać klasę. Pamiętam to ogromne rozczarowanie. Potem się wziąłem za siebie – „piątkowy uczeń”. Teraz mam tak, że ciągle chcę coś lepiej zrobić, poprawić. Reżyser mówi: „dobrze to robisz”, a ja ciągle jestem niezadowolony, że to ujęcie mogło być lepsze. Już trzeci miesiąc jeżdżę na zdjęcia do Warszawy, a mam dopiero parę ujęć, pod którymi bym się podpisał.
Kogo pan zagra w serialu „Zmora”? Pewnie jakiś czarny charakter?
Oczywiście. W „Zmorze” jestem byłym komendantem milicji w Toruniu. Taka trochę szemrana postać. Zresztą takie chyba mamy wyobrażenie o milicjantach z tego czasu. Akcja toczy się w Polsce między 1981 a 1994 rokiem. Przyjaźnię się z psychiatrą, który ma swoją klinikę. Razem chodzimy na ryby, bo on jest ich pasjonatem, a ja jestem pasjonatem jego żony. Na moje miejsce przychodzi nowy komendant, który odgrzebuje stare sprawy… Za dużo nie mogę zdradzić.
W Polsce inaczej się robi film niż w Ameryce?
W zasadzie podobnie. „Zmorę” robi bardzo sprawna ekipa. Producentami są Piotr i Łukasz Dzięciołowie – ojciec i syn, którzy zrobili wcześniej „Zimną wojnę” i „Idę”. Muszę się przyznać, że jeżdżę na zdjęcia z taką niepewnością, bo jestem przyzwyczajony do grania w Stanach. A tutaj czuję się nieswojo. Nawet przyłapał mnie na tym reżyser – mówi: „ty bardzo pięknie mówisz, ale ja widzę, że ty też się starasz pięknie mówić”. Odezwała się szkoła, dykcja, by ładnie opowiedzieć coś, a tak się już nie mówi. Jestem 43 lata w Stanach i nie mówię po polsku prawie w ogóle, tylko jak jestem w Polsce. Przez te lata tym pierwszym językiem w zasadzie stał się amerykański.
Ale z rosyjskim też nie miał pan problemów, przynajmniej jako Gorbaczow… To niebywała metamorfoza…
Właśnie dlatego pytałem reżysera: „powiedz mi, dlaczego ty mnie zaangażowałeś, przecież ja zupełnie inaczej wyglądam”. On powiedział, że obejrzał dużo materiału ze mną i wybrał sobie mnie, bo uważa, że mu to zagram, a z wyglądem sobie poradzimy. No i udało się. Ale też mocno przygotowywałem się do tej roli, oglądałem dokumentalne filmy z Gorbaczowem, czytałem książki, które pisał, czy jego wypowiedzi. Był czas na to, żeby „stać się” prezydentem ZSRR.
Czy Panu, aktorowi z Polski, trudniej było zagrać Gorbaczowa? Inaczej zagrałby tę rolę Amerykanin? My inaczej patrzyliśmy na ZSRR…
Myślę, że tak, że amerykańscy aktorzy zagraliby go bardziej bajkowo. Dla mnie to była rzeczywistość. Ja nawet nie chciałem grać tej postaci. Tyle było w człowieku konfliktu, w związku z pamięcią o tamtych czasach. Wydawało mi się, że grając Gorbaczowa, musiałbym być nieszczery, ale gdy zacząłem pogłębiać wiedzę o Gorbaczowie, poczułem, że chcę to zrobić, że warto pokazać widzowi to, że dwóch ludzi, dwóch przywódców z różnych sfer politycznych i ideologicznych może się spotkać i zmienić świat. Dlatego też tak się do tego Gorbaczowa przyłożyłem. Chciałem mu oddać homage, zrobić ukłon w jego stronę.
Ten film jest dziś ważny, świat się polaryzuje. Jak jest odbierany w Stanach Zjednoczonych?
Nie wiem, bo nie byłem na premierze. Gdy wyświetlano tam „Reagana”, pojechałem do Rybnika, w związku z serialem kręconym w Polsce. W Stanach była wielka premiera, ale nie wiem, jak się ten film tam przyjął. Poszedłem sobie obejrzeć ten film do Plazy w Rybniku. Chłopak, który sprawdzał mi bilet, był bardziej wylewny i serdeczny wobec mnie, ale pewnie dla tego, że znajomi, z którymi byłem w kinie coś mu powiedzieli.
Wyjechał Pan z Polski na chwilę przed wprowadzeniem stanu wojennego. Nie robili problemów?
Miałem ten przywilej, że jako mąż Amerykanki miałem prawo do połączenia się z rodziną. Przyjaźniliśmy się z konsulem, który już wcześniej załatwił mi „zieloną kartę”, która czekała na mnie w Londynie. Żona wyjechała w Polsce, bo zaczęło się tu dziać nieciekawie. Nawet z kolegą umówiliśmy się, że jak czołgi będą nacierały na Kraków, to palimy na ich drodze mojego garbusa na moście Dębnickim, taka młodzieńcza fantazja. Bardzo trudno było mi wyjechać z Polski, ale rozczaruję pana – nie byłem bity i torturowany na komisariacie milicji. Byłem bardzo związany z Krakowem, z teatrem, a w rezultacie strasznie rozdarty między rodziną, bo kochałem żonę i dziecko oraz ojczyzną. Trzymały mnie tu moje role – grałem w „Pacjentach” i w operetce Gombrowicza i nie chciałem, nie umia łem się z tym rozstać. Trzy razy szedłem do Orbisu, prosząc: „pani Jadziu, nie dam rady wyjechać”. I słyszałem: „Niech pan się nie przejmuje, jak będzie Pan gotowy, to wypiszemy nowy bilet”. Wyjechałem trzy tygodnie przed wprowadzeniem stanu wojennego. Wylądowałem w Stanach w Święto Dziękczynienia. To, co stało się w Polsce, zdumiało wszystkich. Cały świat zamarł w przerażeniu. Dużo się o Polsce mówiło, o Solidarności, o Lechu Wałęsie. Bardzo bym chciał spotkać się z Wałęsą w moim rodzinnym mieście.
Córka odwiedziła kiedyś Pana rodzinne miasto?
Oczywiście, raz w roku przylatuje do Polski, świetnie czuje się w Krakowie, ma tam więcej przyjaciół niż ja. Do Rybnika wpada czasem na parę dni. Chodzimy wówczas na spacery do lasu nad Rudę.
Czy ten „amerykański sen” nie był najpierw amerykańskim koszmarem? Nim został pan aktorem, imał się różnych prac fizycznych…
Byłem niezłym malarzem ściennym, z tym że jako malarz pracowałem podobnie jak aktor. Bardzo dokładnie, przez to wolno, więc gdy ktoś zarabiał 40 dolarów na godzinę, ja dostawałem 5. To nie był amerykański sen.
Podobno zagrał Pan około 120 ról. Która z nich była dla Pana najważniejsza?
W San Diego grałem w sztuce Ödöna von Horvátha „Figaro się rozwodzi”. Ta metamorfoza dwudziesto kilkuletniego rozwichrzonego księcia na tle rewolucji była bardzo satysfakcjonująca. Potem grałem von Stroheima, wybitnego reżysera, który jak się okazało był synem żydowskiego kapelusznika z Gliwic. I takiego też grałem, to było dla mnie bardzo fajne. A w Polsce grałem w „Pacjentach”. Lubię teatr.
A z tych filmowych ról? Takich, które były punktem zwrotnym kariery? Duża rola w „Home Alone 3” (Alex sam w domu)?
Kariera? A czym ona jest? Pamiętam, że gdy dostałem nagrodę teatralną w Hollywood, jeden z wybitnych operatorów powiedział mi: „Gdybyś ty to zagrał w filmie, to miałbyś wielką karierę”. Pamiętam też, jak Elżbieta Czyżewska mówiła mi, że ktoś do niej dzwonił z Paryża, że dostałem rolę Schindlera. „Słuchaj, masz, masz, dostałeś”. To trwało trzy miesiące, chodziłem, coraz więcej tekstów dostawałem, coraz bliżej tej roli, ale ostatecznie jej nie dostałem. Gdybym zagrał w „Liście Schindlera”, to pewnie bym robił karierę. Rzeczywiście, po „Home Alone 3” miałem nagle propozycje z teatru, z filmu. Czasami jedna rzecz w życiu coś zmienia.
Grał pan z wieloma gwiazdorami: Bradem Pittem, Angeliną Jolie… Można z nimi normalnie pogadać?
Powiem wprost: mnie bardzo lubią, mam zawsze z nimi dobry klimat, bo oni wiedzą, że nie zabiegam o kontakt, nigdy nie robię zdjęć. Raz tylko poprosiłem Alberta Finneya, bo córka chciała bardzo jego zdjęcie. Ze mną chciał z kolei zdjęcie Jon Voight. Powiedział mi: „oglądałem wszystkie sceny, jakie nagrałeś, to dla mnie zaszczyt, że z tobą gram”. Dużo czasu spędziłem z nim na planie, ale nie wiem, czy wiedział, że grałem z Angeliną Jolie w „Salt”. Nie widziałem potrzeby, by mówić mu: „a wiesz, grałem z twoją córką”. Z Bradem Pittem rozmawialiśmy o różnych sprawach, z Angeliną też. To naturalne sytuacje.
Słyszał Pan o Kamili Taraburze? Też chodziła do „Powstańców” i niedawno miała debiut reżyserski. Gdyby zaprosiła Pana do filmu, zgodziłby się Pan?
Oczywiście. Aktor chce pracować. Fajnie, że kręciła sceny w Rybniku, na Żużlowej. Akurat byłem w Polsce w tym czasie.
Rozmawiał Aleksander Król