Od Wilusia Mikołaje z piernika
Na święta mama rozpalała piekarok, potem na czterech blaszkach układała ciasto i piekła kołocz. Jak hajcowała, od pieca biło do izby przyjemne ciepło. Małemu Wilikowi dobrze się wtedy zasypiało. Może właśnie to wspomnienie z dzieciństwa zdecydowało, że został piekarzem?
Gdy prężnie działała Huta Silesia, swoją małą piekarnię w środku osiedla z cegły otwierał o piątej, by idący na szychtę mieli ciepły chleb na śniadanie. Gdy Silesia upadła, wielu brało pieczywo na zeszyt. Gdyby wszyscy spłacili zapisane w kajecie chleby, pewnie jeździłby dziś złotym mercedesem.
Dziś w piekarni Wilibalda Dziwokiego oprócz złotych chlebów na półkach stoją piernikowe Mikołaje.
Jako mały chłopiec lubił przyglądać się mamie, która wyrabiała ciasto na chleb dla niego i rodzeństwa. - Zawsze pięć takich okrągłych chlebków jo wiózł do piekarni, by to nam wypiekli – wspomina pan Wilibald.
„Poszedł do nauki” w 1959 roku. Nie było tak jak dziś, że autem można było z Rydułtów do Rybnika w parę minut zajechać.
– To powojenne czasy, nie było „żodnych pojazdów”. Szef mi powiedział: „Wili, ty musisz sam być u mie, bo jako będziesz tu w nocy o drugiej przychodził?”. Żodyn nie przejmowoł się tym, że jo mioł piętnoście lot. O drugiej w nocy się stowało i robiło – wspomina.
Do domu mały Wili wracał raz na tydzień. Ciuchy dać mamie, by uprała. I tak dzień za dniem, tydzień za tygodniem, przez 10 lat, zanim poszedł na swoje.
Dłuższa kolejka do „Wilusia”
Był lipiec 1970, gdy po raz pierwszy wspólnie z poślubioną rok wcześniej małżonką Haliną napiekł chleba w swojej piekarni. – Nie do końca była nasza, bo ją wynajmowaliśmy. Była dużo mniejsza niż ta obecna. Sklep z przodu budynku należał do PSS-ów, czyli Powszechnej Spółdzielni Spożywców, której nie opłaciło się już piec chleba, ale – jak mówi pan Wilibald – nie chciała sklepu „puścić na prywatę”.
Dlatego na Paruszowcu było trochę jak w filmach Barei. Piekarz piekł chleb, a działająca w tym samym budynku spółdzielnia sprowadzała inny.
– Przejąłem ich warsztat, ale oni mieli nadal sklep z pieczywem, które dowozili. W zasadzie miałem ręce związane, bo jak napiekłem, to musiałem sprzedać, a sklepu nie mieliśmy. Ale od strony placu my okno otwarli i tam ludzie po mój chleb podchodzili, później otwarliśmy malutki sklepik z boku budynku i tam przez wiele lat sprzedawaliśmy nasze wyroby – wspomina Wilibald Dziwoki.
Spółdzielnia sprowadzała czasem lody, piwo nawet było, ale chleb od „Wilusia” – jak go „ochrzcili” ludzie na Paruszowcu i do dziś tak mówią – smakował bardziej, bo kolejka pod jego sklepikiem zawsze była dłuższa.
- Od nich chleb na drugi dzień już się kruszył. My robili swój na zakwasie. Zresztą tak jest do dziś. Dopóki ja tu będę zaglądał, robimy wszystko na prawdziwych zakwasach, nie pozwolę na żadne sztuczne – mówi 80-letni piekarz, który mimo że o interes dbają już dzieci, wciąż dogląda piekarni.
Nawet w święto. Mistrz miesza wówczas zakwas, dodaje pożywkę, wodę i żytnią mąkę. Ten zakwas nigdy się nie kończy. Jest ciągle odnawiany, niemal „wieczny”.
– Niedzielę wszyscy mają wolną, poza mną. O pół ósmej rano jadę kwas robić. Potem idę do kościoła, a o trzeciej jadę znów do piekarni kwas przerobić drugi raz i piec zapolić, bo musi być nagrzany, kiedy chłopcy na ósmo przyjdą rozpocząć swoją dniówkę. Ale ja im tę całą przygotówkę robię – mówi Wilibald Dziwoki
Gazety w stanie wojennym
Piekarnię z myślą o pracownikach Huty Silesia otwierał zawsze o 5 i tak jest do dziś. Dawniej nie każdy się jednak załapał na ciepłą bułkę. W PRL-u prywatna piekarnia nie mogła piec, ile chciała. Wydzielano piekarzom mąkę, margarynę i cukier. – Brakowało wszystkiego. Były ograniczenia. Nie było tak, że się zaszło do młyna. WPHS-y rozdzielały dobra – wspomina pan Wilibald.
– Potem ja też byłem w tej komisji, tak samo pan Pierchała. Wzywała nas szefowo, pani Wiznerowa i jak przyszła margaryna, to my ją na wszystkich rybnickich piekarzy i cukierników musieli dzielić. Ile razy my byli sponiewierani, bo ktoś dostał mało. A nie było z czego dać. Takie to były czasy. Wszystko było państwowe. A my dostawali, to co zostało. Nie tylko surowce spożywcze, ale też np. stare maszyny, które potem się remontowało – mówi Wilibald Dziwoki.
Do dziś pamięta, jak w grudniu 1981 roku wprowadzono stan wojenny.
– Ludzie przychodzili po chleb w godzinie milicyjnej. Jak milicja jechała, to wszyscy uciekali byle za familok – wspomina. – Jo tyż mioł strach w nocy z Ligoty tu jechać autem. Na Pioskach widza czerwone światło, milicja każe zjechać na bok. Pytają: „Gdzie jedzie”? Ja, że do piekarni, ale z tyłu miołech gazety. I tym im podpadłem. Oni myśleli, że ja jakiś kolporter nielegalnych materiałów. Tłumaczę: „to są gazety stare, na rozpałkę do pieca”. W końcu przepuścili, ale na drugi dzień przepustkę musiałem iść wyrabiać – wspomina Wilibald Dziwoki.
Chleby na zeszyt
Piekarnia na Przemysłowej wpisuje się w historię osiedla i Huty Silesia. Syciła hutników i ich rodziny, gdy Silesia była w świetnej formie i karmiła, gdy zwalniano załogę. – Kiedyś tu robiło sześć a pół tysiąca ludzi. Jak o czternastej ze Silesi wychodzili, to auto nie przejechało. Tu zaraz za nami był dworzec autobusowy, dowozili tu ludzi nawet z Pszczyny. Całe tłumy szły koło piekarni. Gdyby nie te ograniczenia… – macha ręką.
Potem czasy się zmieniły, mogli nakupić już mąki, ile chcieli, ale nie było komu chleba sprzedawać, bo hutę zamknęli, a ci, co zostali na familokach, często na chleb nie mieli. Pan Wilibald wyżywił pół osiedla, ludzie na zeszyt brali. – Jakby wszyscy spłacili te chleby z kajetu, to ja mógłbym wyjechać nowym mercedesem – mówi.
Wolna Wigilia
Dziś z dumą patrzy na dzieci, które poprowadzą biznes dalej, choć kończyły inne szkoły. Syn Mateusz – budownictwo, córka Marzena – marketing i zarządzanie.
– Trzeba chytać się łopaty. A w polityka się nie mieszać, bo żodyn polityk łopaty z rąk nam nie weźmie – mówi.
– Ten pomysł z wolną Wigilią to dla nas oznaczałoby istne szaleństwo. Ludzi bez chleba zostawić tyle dni? A i jak tu napiec tyle pieczywa, kołoczy i ciast w jeden dzień? – zastanawia się pan Wilibald.
– To miejsce tworzą ludzie, moja rodzina, pracownicy i klienci. Okres przedświąteczny to trudny i wymagający czas. Ale myśla, że jak co roku domy radę.
Na te święta życzyłbym sobie, aby nasza piekarnia zawsze była miejscem, gdzie zapach świeżo wypieczonego pieczywa wzbudza u ludzi pyszne wspomnienia – dodaje.