Redaktor Klebinder
Gdy w raciborskim archiwum przeglądałam akty zgonów z pierwszych lat okupacji, w oczy rzucił mi się „Redakteur Ludwig Klebinder”. Według dokumentu zmarły był pacjentem rybnickiego szpitala psychiatrycznego, urodził się w 1871 r. w Pradze, przed przybyciem do Rybnika mieszkał w Cieszynie, a z zawodu był dziennikarzem. W rubryce „wyznanie” napisano „nieznane”.
Jako przyczynę śmierci podano „starość”. Taki eufemizm, gdyż sądzę, że redaktor z Pragi mógł zostać zamordowany w ramach planowej akcji określanej terminem „T4”. Był to program realizowany w III Rzeszy polegający na fizycznej „eliminacji życia niewartego życia”. Takim terminem określano m.in. chorych na schizofrenię, niektóre postacie padaczki, otępienie, stany po zapaleniu mózgowia, osoby niepoczytalne, chorych przebywających w zakładach opiekuńczych ponad 5 lat oraz ludzi z niektórymi wrodzonymi zaburzeniami rozwojowymi.
A „życie niewarte życia” zabijać można nie tylko strzałem w głowę, zagazowaniem czy podaniem zastrzyku luminalu. Można zabijać epileptyków śmiertelnymi dawkami światła, jak to np. robił w lublinieckim szpitalu psychiatrycznym pochodzący z Rybnika dr Ernst Buchalik. Tak, tak, ten zbrodniarz w kitlu był z urodzenia rybniczaninem. Wraz z dr Hecker, zwaną Mengele w spódnicy, preparowali potem mózgi zamordowanych dzieci chorych na epilepsję i wysyłali je do różnych pseudonaukowych ośrodków w Niemczech.
Można przyspieszać śmierć umieszczając chorego w izbach z prątkującymi gruźlikami, można nie podawać leków... Sposobów na uśmiercenie było i jest wiele. W Landes Heil und Pflegeanstalt, jak nazywał się wtedy nasz szpital, te metody były stosowane i być może Leopold Klebinder był jedną z ofiar akcji T4.
I choć jego wyznanie nie było podane na akcie zgonu, to czułam, że był Żydem – czyli tym bardziej „niewartym życiem” dla nazistów.
Przyszedł na świat w sierpniu 1871 r. w Pradze, w nie byle jakiej rodzinie, wywodzącej się z okolic Cieszyna. Dostępne cyfrowo akta metrykalne jednoznacznie wskazują na to, że urodził się jako Żyd, choć już w wieku 30 lat podawał się za bezwyznaniowca. Był synem cenionego praskiego lekarza – dr. Leopolda Klebindera, a zarazem bratankiem Ferdinanda – literata oraz dziennikarza, wieloletniego radnego i członka zarządu miasta Wiednia i równocześnie wpływowego działacza komunalnego i politycznego. I to prawdopodobnie przez wuja młody Ludwig został też dziennikarzem i liberałem. Zasłużony dla Wiednia Ferdinand był, znanym z ciętego języka, założycielem oraz redaktorem kilku wiedeńskich czasopism, zwolennikiem asymilacji żydowskiej walczącym z narastającym antysemityzmem.
W rodzinie Klebinderów było więcej dziennikarzy, z których większość zaszła dość daleko, za wyjątkiem jego samego. Zastanawiałam się dlaczego o tym redaktorze zachowało się stosunkowo mało informacji. Myślę, że powodem tego była choroba psychiczna, która ujawniła się dość szybko i przez którą ostatecznie znalazł się w Rybniku. Pod koniec XIX w., mieszkając jeszcze w Pradze, Ludwig musiał przyjaźnić się ze znanym austriackim muzykologiem i librecistą Richardem Batką. Być może przez tę znajomość Klebinder przez jakiś czas pisał libretta, a nawet próbował komponować. Zapewne w jego głowie szalały już demony i miotał się szukając dla siebie zajęcia. Wtedy też przybrał pseudonim „Binder-Klebinder”.
Na początku XX w. przeniósł się do Berlina, gdzie w 1901 r., jako osoba niewierząca, zawarł ślub z pochodzącą z Wiednia katoliczką Camillą Kouba. I wnet, rok za rokiem, parze urodziło się dwóch synów. Starszy miał 4 latka, gdy Camilla wniosła o rozwód. Szybko, nieprawdaż? Oboje byli obywatelami austriackimi, ale o rozwodzie zadecydował sąd w Berlinie, który orzekł rozwiązanie małżeństwa w kwietniu 1906 r. Pięć lat później była żona redaktora Klebindera wsiadła wraz z synami na statek w Hamburgu i wypłynęła do Nowego Jorku. Jakby uciekała…
Długo szukałam jakichkolwiek dowodów na to, że Ludwig Klebinder już wtedy nie był zdrowy, co pasowałoby mi do tezy, że samotna młoda rozwódka z małymi synami wolała wyjechać za ocean, niż starać się ułożyć sobie życie korzystając z pomocy rodziny w Wiedniu.
I znalazłam. Choć to tylko informacje prasowe z 1910 r., to jednak dają obraz stanu psychiki dziennikarza w tamtym czasie. Redaktor Klebinder był powołany na świadka w sprawie karno-gospodarczej, którą opisywał na łamach jednej z berlińskich gazet. Swoim zachowaniem w czasie procesu przysporzył wiele problemów sędziom i prokuratorowi, tłumacząc się neurozą. Wpadał w wyjątkową egzaltację w trakcie składania zeznań, nie pojawiał się na przesłuchania, podniecony znienacka wybiegał z sali sadowej.
Zeznająca w tym samym procesie redaktorka Lindemann oskarżyła go o psychiczne molestowanie od kilku lat. Był już chory, więc żona od niego po prostu uciekała, bo ratowała siebie i dzieci. Co ciekawe, mniej więcej w tym czasie sam pisał artykuły do specjalistycznej prasy psychiatrycznej tj. do Zentralblatt für Psychoanalyse.
Kolejne lata życia Klebindera to jedna wielka biała plama. Jedyną bliską osobą, która mu została była siostra. Robiła karierę śpiewaczki operowej, ale jako Żydówkę z urodzenia (choć ochrzczoną) wnet dotknął ją postępujący proces nazyfikacji austriackiego społeczeństwa. Ludwig Klebinder znalazł się w Cieszynie, gdzie mieszkała daleka rodzina i skąd pochodził jego ojciec oraz onegdaj wpływowy wujek.
Prawdopodobnie jeszcze przed wojną trafił do szpitala psychiatrycznego w Rybniku jako ponad 60-letni człowiek. Po 1 września 1939 r. szanse na jakiekolwiek leczenie spadły do zera. Gdy 30 lipca 1940 r. dyrektor zakładu dr Hans Wilcke zgłaszał do rybnickiego urzędu zgon kolejnego pacjenta ze szpitala przy Gleiwitzerstrasse, synowie redaktora, zapewne mieszkający w Stanach, dobiegali czterdziestki.
Dr Wilcke na pewno wiedział, że zmarły był Żydem, bo raczej w warunkach szpitalnych tego nie dało się nie zauważyć. W papierach musiało się jednak wszystko zgadzać. Skoro przyjęto go jako bezwyznaniowca, to i tak napisano w akcie zgonu. Niecałe pięć miesięcy później w szpitalu zmarł niejaki Aleksander Gontscharow, rosyjski jeniec z I wojny światowej – prawosławny. A w międzyczasie kilkudziesięciu katolików i ewangelików.
Wszystkich pochowano na cmentarzu psychiatrycznym nad rzeką Rudą. Cmentarz ten jest wielowyznaniową nekropolią, a każda betonowa tabliczka z numerem to czyjaś historia. Choć raz w roku powinniśmy ten cmentarz odwiedzić i zapalić mały znicz, bo każdy numerek to kiedyś było życie.
